Reklama

Walończycy w Karkonoszach: mit, który przetrwał dłużej niż fakty

04/12/2025 12:51

Historyczne opowieści o tajemniczych „Walończykach” wędrujących po Karkonoszach od lat karmią wyobraźnię turystów dodając lokalnego kolorytu. Problem w tym, że cała konstrukcja – choć nośna i atrakcyjna – stoi raczej na mieszance fragmentów kronik, domniemanych przekazów, niedopowiedzeń i późniejszych legend, niż na twardych źródłach. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z mitem, który przywarł do regionu tak mocno, że zaczęto go traktować jak pewnik.

Polska nazwa „Walończycy” brzmi pięknie, ale jest zwyczajnie myląca. Narzuca skojarzenie z Walonami, romańską ludnością południowej Belgii. Tymczasem żadna poważna analiza źródeł nie wskazuje, by etniczni Walonowie kiedykolwiek penetrowali Karkonosze w celach górniczych. Nie dlatego, że nie potrafili – po prostu nie oni byli bohaterami tych wędrówek. Nazwa zawdzięcza swoje istnienie nie pochodzeniu etnicznemu, lecz zatarciu pierwotnego znaczenia kilku niemieckich terminów: Wale, Wallen, Wahl, Walle, Walen. Wszystkie one opisują nie lud z konkretnego regionu, lecz szeroką kategorię „obcych przybyszy” posługujących się językami romańskimi. Germanie tak nazywali Włochów, Francuzów, Hiszpanów, Portugalczyków i Rumunów.

W kontekście górnictwa środkowoeuropejskiego termin ten najczęściej odnosił się do górników i płukarzy pochodzenia włoskiego,  – ludzi obytych z poszukiwaniem kruszców i kamieni szlachetnych, od pokoleń praktykujących fach w Alpach, Apeninach i na południu Niemiec. Dla miejscowych byli po prostu „Wale” – wędrowni specjaliści, mówiący z obcym akcentem, ubrani inaczej, pracujący inaczej i trzymający się osobno. Utożsamienie Wale / Walen z „Walonami” jest zatem rezultatem późnego spolszczenia, które narzuciło zupełnie nieadekwatną interpretację etniczną.

Szczególnie ważne znaczenie ma tu pisemne świadectwo Georgiusa Agricoly (Georga Pawera), autora De re metallica i najważniejszego europejskiego autorytetu w dziedzinie górnictwa pierwszej połowy XVI wieku. Agricola opisuje w swoich pracach grupy Włochów, którzy przemieszczali się po „niemieckich górach” – w jego nomenklaturze obejmujących Sudety – w poszukiwaniu złotonośnych piasków i minerałów. Pisze on wprost:

„Itali, qui in montes Germaniae proficiscuntur aurum quaerentes…”
(„Włosi, którzy udają się do niemieckich gór w poszukiwaniu złota…”).

Agricola nie używa określenia „Walonowie” ani nie sugeruje ich udziału w sudeckich przedsięwzięciach górniczych. Jego przekazy jednoznacznie wskazują, że najbardziej mobilnymi, najskuteczniejszymi i najlepiej wykwalifikowanymi poszukiwaczami kruszców byli Italowie, a nie mieszkańcy dzisiejszej Walonii. Jeżeli w ogóle można mówić tu o „tradycji walońskiej”, to wyłącznie w sensie późniejszej reinterpretacji, nie w sensie faktograficznym.

W Karkonoszach, podobnie jak w wielu innych regionach, pojawiający się przybysze wykonywali pracę, której miejscowi nie potrafili zrobić. Nie trzeba antropologii, żeby przewidzieć efekt: niechęć, podejrzliwość, poczucie krzywdy. Obcy chodzili własnymi ścieżkami, nie trzymali się lokalnych zwyczajów, niechętnie dzielili się wiedzą i nie mieli najmniejszej potrzeby integrowania się z ludnością. Dla nich góry były miejscem pracy, nie budowania lokalnych więzi społecznych. Z tego wybuchowego połączenia – obcych fachowców, tajemniczych technik, niechęci do dzielenia się metodami i braku społecznego wtopienia – rodził się dystans. A tam, gdzie wyrasta dystans, rosną opowieści. W Karkonoszach mechanizm ten działał wyjątkowo silnie. Mobilni płukarze złota i poszukiwacze kamieni półszlachetnych pojawiali się sezonowo, nie integrowali się z lokalnymi wspólnotami, a ich praca opierała się na wiedzy specjalistycznej, której chronili z oczywistych powodów ekonomicznych.

Tego typu napięcia, dobrze znane historykom osadnictwa górniczego, tworzyły doskonałe warunki do narodzin przekazów o tajemnicy, magicznych praktykach, ukrytych znakach i „bractwach wtajemniczonych”. To właśnie społeczny odbiór obcości, a nie faktyczne rytuały, wyprodukował późniejszą mitologię.

Istotnym elementem, który wzmocnił legendy, były pozostawione przez wędrownych hawierzy zapiski terenowe. Poszukiwacze kruszców tworzyli ręczne notatki z eksploracji, zawierające opisy wychodni mineralnych, charakterystykę skał, praktyczne instrukcje płukania i – co szczególnie istotne – systemy oznaczania terenu (nacięcia, znaki kierunkowe, symbole topograficzne stosowane wyłącznie w ich fachowej praktyce). Zapisy te stanowiły konkretny, zawodowy kapitał – techniczne know-how, przeznaczone do użytku wewnętrznego. Ich autorzy nie mieli żadnego interesu, by upowszechniać je wśród miejscowych, a tym bardziej ujawniać precyzyjne lokalizacje złóż.

Dopiero późniejsza tradycja niemiecka określiła te zbierane przez stulecia notatki mianem „Wallenbücher”, czyli „ksiąg Wale” – ksiąg obcych, romańskojęzycznych poszukiwaczy. Gdy termin trafił do polskich opracowań z XIX i początku XX wieku, przetłumaczono go mechanicznie jako „Księgi Walońskie”. Ta pozornie niewinna translacja utrwaliła fałszywe przekonanie, że ich autorami byli etniczni Walonowie, a nie wędrowni górnicy, gwarkowie, hawierze, głównie pochodzenia włoskiego. To właśnie w tym momencie zwykłe techniczne notatniki zaczęły funkcjonować jako „zapis tajemnej wiedzy”, co stało się pożywką dla późniejszej romantycznej interpretacji.

Za najstarszy znany śląski Walenbuch — czyli księgę Wale, obcych poszukiwaczy kruszców — uznaje się manuskrypt zredagowany i wydany naukowo w 1938 roku we Wrocławiu przez Ernsta Boehlicha, Wolfganga Jungandreas i Will-Ericha Peuckerta pod tytułem Das älteste schlesische Walenbuch. Już sama lektura tego dokumentu burzy większość romantycznych wyobrażeń, jakie narosły wokół „Ksiąg Walońskich”. To tekst nie legendarny, lecz rzemieślniczy – zbiór praktycznych wskazówek, obserwacji terenowych i instrukcji roboczych sporządzonych przez ekspertów, którzy teren znali z własnych wypraw, a nie z opowieści.

Najbardziej uderzająca jest konkretność i suchość języka. Autor – niepodpisany, zgodnie z tradycją fachową — opisuje wychodnie skalne, kierunki biegu potoków, typy piasków, barwy i twardość minerałów, a nawet kształty ziaren granatów i wtrąceń kwarcowych. Zamiast „tajnych znaków” mamy system znaków topograficznych, które służyły do identyfikacji miejsc potencjalnie złotonośnych lub warstw bogatych w minerały: pojedyncze nacięcia na pniach, rysy na skałach, kamienne kopczyki i naturalne punkty orientacyjne, które dziś – po wiekach erozji i wyrębu – są trudne do rozpoznania. W tekście nie ma ani śladu magicznej symboliki; jest za to mistrzowska dokładność terenowa.

Walenbuch opisuje również metody płukania złotonośnych osadów — takie same, jak te, które Agricola przypisywał włoskich poszukiwaczom: długie drewniane koryta, oddzielanie frakcji cięższej i lżejszej, rozpoznawanie złotych „mączek” po połysku i charakterystycznym ścieraniu. Wskazuje to bardzo wyraźnie na powiązanie autora z alpejsko-italską tradycją górniczą, a nie z jakąkolwiek „skandynawsko-celtycką” czy belgijską, którą późniejsza legenda próbowała mu przypisać.

Co ważne, tekst zawiera także ostrzeżenia — by nie zdradzać lokalizacji złoża osobom z zewnątrz, by nie pozostawiać zbyt czytelnych znaków, by informacje o dobrych miejscach przekazywać jedynie zaufanym współpracownikom. Ten fragment jest kluczowy dla zrozumienia, jak powstał mit o „tajności” i „ezoteryczności” walońskich praktyk. Autor nie pisze o sakralnych rytuałach, ale o ochronie ekonomicznej własnego zawodu. W średniowieczu i wczesnej nowożytności to była norma: poszukiwacz żył z przewagi informacyjnej. Nic dziwnego, że lokalni mieszkańcy, widząc tę skrytość, zaczynali tworzyć własne wyobrażenia.

Jednocześnie trzeba wyraźnie oddzielić rzeczywiste Walenbücher – suche, pragmatyczne zapisy fachowców – od tzw. „spisków walońskich”, czyli rzekomych instrukcji dojścia do skarbów, pojawiających się w obiegu dopiero w XIX wieku. Współcześni badacze, jednoznacznie wskazują na ich problematyczną autentyczność: wiele z tych „spisków” nosi cechy fałszerstw, stylizowanych na starożytne przewodniki, ale tworzonych już w epoce wzmożonej turystyki i lokalnej mitotwórczości. To nie górnicze know-how, lecz raczej spekulacje, mistyfikacje lub wręcz celowe konstrukcje powstałe z potrzeby wzbogacenia narracji krajoznawczej.

Podobnie sceptycyzm budzą „znaki walońskie” w granicie, które w popularnych publikacjach urastają do rangi tajemniczych symboli dawnych poszukiwaczy. Tymczasem ich funkcjonalność jest skrajnie wątpliwa: trudno uznać za logiczne, by górnicy pragnący zachować w tajemnicy lokalizację cennych złóż ryli w twardej skale ostentacyjne znaki, widoczne dla każdego przechodnia. Zdecydowanie bardziej prawdopodobne jest, że część tych rysów to naturalne spękania, ślady narzędzi z innych epok lub późniejsze mistyfikacje dopisywane przez autorów przewodników. W kontraście do tego, rzeczywiste Walenbücher stosują znaki terenowe subtelne, łatwe do ukrycia i czytelne jedynie dla wtajemniczonych – zgodne z logiką zawodową, a nie z teatralną symboliką, którą znamy z legend.

W efekcie otrzymujemy dwa zupełnie różne porządki: autentyczne, surowe notatki górnicze oraz późniejsze, wtórne konstrukty folklorystyczne. Problem w tym, że w potocznym odbiorze zostały one zlane w jedną narrację – i to właśnie rozróżnienie trzeba dziś przywrócić, żeby oddzielić historię od mitu.

Walenbuch z 1938 roku pokazuje, że późniejsze „Księgi Walońskie” (w polskiej narracji niemal sakralizowane) są wtórnym konstruktem. Oryginał nie jest ani mistyczny, ani symboliczny, ani romantyczny. To inżynierski notatnik. Jego legenda narodziła się dopiero wtedy, gdy zaczęto go czytać bez zrozumienia kontekstu zawodowego oraz gdy splątano go z dziewiętnastowieczną fascynacją „stawianiem archetypu” Walończyka jako tajemniczego przewodnika po górach.

W epoce romantyzmu Sudety znalazły się w centrum zainteresowania twórców, podróżników i kolekcjonerów osobliwości. W tym kulturowym klimacie funkcjonowało silne zapotrzebowanie na historie o duchach gór, podziemnych skarbach, starożytnych rytuałach i ludach tajemniczych. Dawne wzmianki o Wale zostały przepisane na nowo: poszukiwacz kruszców stał się „Walończykiem”, a techniczne notatki – „księgą tajemną”. To nie było wynikiem analizy źródeł, lecz wyobraźni epoki, która potrzebowała bohaterów bardziej nastrojowych niż realnych.

Zrozumienie, że „Walończycy” z karkonoskich legend nie byli Walonami, nie degraduje lokalnej tradycji. Przeciwnie – pozwala spojrzeć na nią bardziej świadomie, jako na zjawisko z pogranicza historii, języka i antropologii kultury. Pokazuje, jak mobilność zawodowa, antagonizmy społeczne, nieufność wobec obcych i techniczna wiedza chroniona przed profanami uległy transformacji w mit, który w XXI wieku przybiera kształt atrakcyjnych narracji turystycznych. To przykład, jak pamięć zbiorowa potrafi lepko łączyć fakty z fantazją, aż granica między nimi staje się częściowo nieuchwytna.

Walończycy w Karkonoszach: mit, który przetrwał dłużej niż fakty

Aplikacja karkonoszego.pl

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Aktualizacja: 05/12/2025 00:15
Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    A. Lipin - niezalogowany 2025-12-04 23:05:47

    Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    J.K.Bieńkowski - niezalogowany 2025-12-05 00:24:04

    Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    J.K.Bieńkowski - niezalogowany 2025-12-05 00:24:41

    Ten komentarz jest ukryty - kliknij żeby przeczytać.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo




Reklama
Wróć do